Jest tak wściekła, że Laura, w obawie przed jej furią, mówi cicho „do widzenia” i niepostrzeżenie dla obu kobiet wychodzi.
W holu i w windzie zastanawia się, o co chodziło sekretarce, ale po opuszczeniu biurowca przestaje o tym myśleć. W ręku ściska zlecenie na pracę, która pozwoli jej zrealizować marzenia. 3 Laura nie musi patrzeć na mapę, żeby dojechać do Greenwoodów. Dobrze zna tę elegancka dzielnicę. Mieszkała tu ponad piętnaście lat. Wyjechała z domu na tyle wcześnie, że teraz nie musi się Śpieszyć i może wybrać nieco dłuższą drogę, koło swojego dawnego domu. Wolno mija posesję Waltherów i Ironside'ów, jeszcze wolniej niegdysiejszych najbliższych sąsiadów, Coksów, a koło swojego domu przejeżdża już w żółwim tempie. Dom wydaje się ten sam, ale starego ogrodu już nie poznaje. Kiedyś sprawiał wrażenie dzikiego. Uzyskanie takiego efektu kosztowało Jeffa, ich ogrodnika, mnóstwo pracy. Teraz ktoś kazał ściąć trzy stare platany, a krzewy poprzycinać, nadając im nienaturalne kształty - kul i stożków. Pewnie dobrze, że Jeff nie może już tego zobaczyć. Zmarł w zeszłym roku, a o jego śmierci poinformowała rodziców Laury Maggie, żona Jeffa, która pracowała u nich jako gosposia. Laura czuje pieczenie pod powiekami, szybko wciska gaz i odjeżdża. Mijając dom, w którym mieszka jej byty chłopak, Chris Connelly, stara się nawet nie patrzeć w jego stronę. Nie chcąc się zjawić u Greenwoodów za wcześnie, kluczy znajomymi ulicami, próbując sobie wytłumaczyć, że nie ma czego żałować. I tak uda jej się osiągnąć swój cel, a to, czy mieszka w dużym domu w eleganckiej dzielnicy, czy w małym na przedmieściu zamieszkanym przez biedniejszych ludzi, wcale nie jest istotne. Posiadłość Greenwoodów, zbudowana z szarego kamienia, z dwiema wieżami, jest imitacją angielskiego zameczku. Ogród wygląda tak, jakby opiekował się nim Jeff - stare drzewa, nieprzycinane krzewy, altana obrośnięta bluszczem. „Zaniedbany”, ale Laura wie, z jakim mozołem uzyskuje się te pozory zaniedbania. Jest kwadrans przed południem. Ma się stawić o dwunastej, nie śpieszy się więc z wysiadaniem z samochodu, im bliżej pory umówionego spotkania, tym bardziej nie daje jej spokoju to, co powiedziała Sandra Murciano. A raczej to, czego nie zdążyła powiedzieć. Laura wyjmuje z torby zlecenie i robi to, czego nigdy dotąd nie robiła - czyta je, punkt po punkcie, próbując doszukać się haczyka. Poza ostatnim punktem nie widzi nic niepokojącego. A nad nim już się zastanawiała i domyśliła się, o co chodziło Sandrze Murciano. Dzieciak Greenwoodów jest pewnie trudnym dzieckiem. Ale tego Laura się nie boi. Już się jej zdarzało opiekować maluchami, których rodzice, zanim w końcu odważyli się wyjść z domu, uprzedzali ją, że ich potomek bywa nieznośny, i w razie czego ma mu czytać Muminki albo Historię niegrzecznej dziewczynki, opowiedzieć bajkę o Kopciuszku albo o Królewnie Śnieżce, dać loda albo gorącą czekoladę z pianką marshmallow, trzymać za duży palec u nogi albo za ucho, głaskać po brzuszku albo po pupie, zagrozić jednookim piratem albo morskim potworem, a jeśli nic z tego nie pomoże - zadzwonić na numer zapisany na kartce przyczepionej magnesem do lodówki albo pinezką do tablicy korkowej i ściągnąć rodziców z przyjęcia, teatru, koncertu albo imprezy charytatywnej. Nigdy się nie zdarzyło, żeby musiała dzwonić po pomoc. Kiedy rodzice wracali, ich pociechy zawsze smacznie spały. Teraz też tak będzie, mówi sobie Laura i wysiada z samochodu. Czując, jak drobny żwir chrzęści pod butami, idzie do drzwi i pociąga za staroświecki dzwonek, który wydaje zupełnie nowoczesny dźwięk. Starsza kobieta, strojem, uczesaniem i wyrazem twarzy przypominająca Maggie, żonę Jeffa, staje w drzwiach, i zanim Laura otwiera usta, żeby się przedstawić, gosposia prowadzi ją przez hol, a potem przez korytarz do pokoju „pani”. „Pani”, wysoka ładna blondynka z włosami związanymi na karku w węzeł jedwabną chustką, w białych spodniach i bawełnianym swetrze w biało - granatowe paski, mierzy Laurę wzrokiem od stóp do głów. Dziewczyna wytrzymuje to spojrzenie i przypomina sobie, że kiedyś podobnie ubierała się jej mama - wtedy gdy wypływali w rejs ich jachtem, „Annabellą”. Pani Greenwood wydaje jej się znajoma. Po chwili Laura przypomina sobie, gdzie ją widziała: w agencji. To z nią pani Newton rozmawiała tak długo, że dziewczyna zastanawiała się, czy warto dalej czekać. - Nazywam się Laura Boland. - Laura wyciąga rękę, w której trzyma zlecenie. - Jestem z agencji... - Wiem, wiem - przerywa jej pani Greenwood, której wyraźnie się śpieszy, choć Laura zjawiła się dziesięć minut przed podaną w zleceniu porą. - Tu jest wszystko napisane - mówi, podając jej kartkę. - A jeśli czegoś nie będziesz wiedzieć, zapytaj Jenny. - Ruchem głowy wskazuje kobietę w czarnej sukience i białym fartuszku. Zarzuca na ramię białą torbę z kotwicą wyszytą złotymi nićmi, po czym krokiem osoby, dla której problem niskiej samooceny nigdy nie istniał, rusza do drzwi. W połowie drogi zatrzymuje się i odwraca. - Mam nadzieję, że pani Newton poinformowała cię, że jeśli wyjdziesz stąd przed... - Tak... - przerywa jej Laura. - To znaczy... - Traci rezon, kiedy uświadamia sobie swoją zuchwałość, i zaczyna się jąkać. - Pani Newton mnie nie poinformowała, ale zapoznałam się z warunkami umowy i wiem, że honorarium nie zostanie wypłacone zleceniobiorcy, jeśli ze swojej winy będzie się opiekował dzieckiem zleceniodawcy krócej, niż zostało to ustalone”. Tyle razy przeczytała ten punkt, że zna go na pamięć. Po chwili pani Greenwood nie ma już w gabinecie. Laura patrzy na kartkę. Zdarzało się, że rodzice, wychodząc, dawali jej kartki z informacjami dotyczącymi ich pociech. Zwykle było to kilka odręcznie skreślonych zdań. Nie musieli wypisywać całych litanii, ponieważ o wszystkim, co było ważne dla ich dzieci, informowali ją ustnie - Pani Greenwood nie zadała sobie trudu, żeby powiedzieć o córce cokolwiek, nic więc dziwnego, że obie strony kartki są zadrukowane. - Zaprowadzę cię do Grace - mówi Jenny i Laura wychodzi za nią z gabinetu, a potem idzie korytarzem. Głowa się jej obraca, bo po obu stronach, zamiast portretów przodków, których można by się spodziewać w domu zbudowanym w stylu angielskiego zaniku, wiszą nowoczesne obrazy. Podobają jej się i trochę żałuje, że Jenny idzie tak szybko. Laura rezygnuje więc z podziwiania dzieł sztuki i przyśpiesza kroku, żeby za nią nadążyć. Jeśli wszystko ułoży się po jej myśli, dziś, jutro i w czasie kolejnych weekendów spędzi w tym domu tyle czasu, że będzie miała mnóstwo okazji, żeby je obejrzeć. 4 Pokój Grace znajduje się na pierwszym piętrze. Jest tak wielki, że Laura, stojąc w progu, musi się chwilę rozglądać, zanim dostrzega sześcioletnią dziewczynkę o jasnorudych kręconych włosach, wielkich okrągłych oczach i wyrazie twarzy aniołka. - Cześć, Grace - wita ją i uśmiecha się. Nie ma zwyczaju oceniać dzieci, którymi się zajmuje, po wyglądzie, ale opiekowanie się tymi ładnymi sprawia jej szczególną przyjemność, a ta mała jest prześliczna. Uroda dziewczynki nie gaśnie nawet pod wpływem nieprzyjemnego grymasu, jaki pojawia się na jej buzi na widok nowej opiekunki. - Cześć, Grace - powtarza Laura, choć dobrze wie, że mała ją usłyszała. - Gdybym była potrzebna, jestem w kuchni. O pierwszej przyniosę lancz - informuje Jenny i odchodzi. Laura przekracza próg, zamyka drzwi i wolno zbliża się do małej. - Mam na imię Laura. Spędzimy razem trochę czasu i mam nadzieję, że będziemy się dobrze bawić. Dziewczynka się nie odzywa, a grymas wykrzywia teraz jej twarz tak, że przestaje być śliczna. Kiedy Laurę dzieli od niej jakieś pięć metrów., odwraca się do niej plecami. - Trudno, poczekam, aż będziesz miała ochotę ze mną rozmawiać. Nauczona doświadczeniem, wie, że nie może nalegać. Trafiały jej się dzieciaki, które przy pierwszym spotkaniu zachowywały się podobnie jak Grace. Na początku niemal stawała na rzęsach, żeby nawiązać z nimi kontakt, ale im bardziej się starała, tym bardziej się wycofywały. Szybko się zorientowała, że w takich wypadkach najlepszą metodą jest ignorowanie ich. Wystarczało pięć minut, dziesięć, czasami kwadrans, ale działało niezawodnie. Jest pewna, że teraz też zadziała, siada więc spokojnie na kanapie, która ma kształt trzech siedzących koło siebie misiów, opiera głowę na misiowej mordzie, rękę na misiowej łapie i zaczyna czytać z kartki litanię. Kilka minut temu, zdziwiona, że pani Greenwood nie odczuwa potrzeby porozmawiania z kimś, kto ma się zajmować jej dzieckiem, pomyślała, że może należy ona do tych dobrze zorganizowanych osób, które wolą wszystko zapisać, żeby nie zapomnieć o czymś ważnym. Teraz widzi, że wskazówki nie zostały spisane przez nią. Jest to ulotka, ta sama, którą Laura dostała przed rokiem - wytyczne, z którymi musiały się zapoznać wszystkie opiekunki podpisujące umowę z agencją Amandy Newton. Brzmiały dosyć sensownie, ale już po kilku tygodniach pracy z dziećmi Laura zdała sobie sprawę, że są tak ogólne i teoretyczne, że kiedy pojawia się prawdziwy problem, nie są pomocne. Nie pomagają na przykład wtedy, kiedy dzieciak podbiega do opiekunki i woła: - Jesteś suką! Tak jak teraz robi to Grace. Zszokowana Laura prostuje się na kanapie; głowa nie dotyka już misiowego pyska, za to ręka kurczowo ściska misiową łapę. Otwiera usta, ale nie bardzo wie, co powiedzieć. Musi więc wyglądać mało inteligentnie z tymi otwartymi ustami. Nie chce, żeby dzieciak to widział, puszcza więc misiową łapę i wstaje z kanapy. - Suka, suka! - wykrzykuje Grace. Laura robi kilka kroków w kierunku drzwi. Wyjść stąd jak najszybciej, myśli. W głowie kołacze jej się treść ostatniego punktu zlecenia. „Honorarium nie zostanie wypłacone zleceniobiorcy, jeśli ze swojej winy będzie się opiekował dzieckiem zleceniodawcy krócej niż zostało to ustalone”. Spogląda na zegarek. Jest tu dopiero od dziesięciu minut. Jedna szósta godziny. Straci tylko trzy dolary. Jeśli zostanie godzinę, przepadnie osiemnaście, jeśli zniesie tego potwora o buzi aniołka przez dwie godziny, będzie żałować trzydziestu sześciu dolarów. - Suka, suka! - wydziera się Grace coraz głośniej. Laura jakiś czas temu czytała o opiekunce, która udusiła dzieciaka. Przeraził ją ten artykuł, ale teraz przeraża ją myśl, że może morderczyni wcale nie była aż tak zwyrodniała, jak jej się wtedy wydawało. Oczywiście, że chciałaby, żeby jej nazwisko znalazło się w gazetach. „Laura Boland w roli Odetty zamienionej w białego łabędzia zachwyciła widzów swoją techniką i siłą wyrazu”. Marzy o tym, owszem. Ale nie o tym, żeby trafiło do rubryki kryminalnej. „IB maja Laura Boland w bestialski sposób zamordowała Grace Greenwood, sześcioletnią dziewczynkę, którą się opiekowała”. - Suka, suka! W swojej rocznej karierze niani nieraz mogła się przekonać, jak nie do zdarcia bywają gardła jej podopiecznych, ale żadne nie wydzierało się tek jak Grace. Laura jest już w połowie drogi do drzwi, kiedy budzi się w niej chęć walki z tą małą. To przecież niemożliwe, żeby opiekunka z rocznym doświadczeniem nie mogła sobie poradzić z pięcioletnią smarkulą. A swoją drogą, zastanawia się, skąd mała zna takie słowa? Nie odwraca się, ale zmienia kierunek i nie idzie już w stronę drzwi, lecz do otwartego okna. Już wcześniej z dworu dochodził regularny głuchy stukot, tak jakby ktoś grał w tenisa. Słuch jej nie mylił. Kilkadziesiąt metrów od domu jest kort, na którym dwie pary grają w debla. Oddziela go od ogrodu rząd gęsto rosnących drzew i Laurze trudno się zorientować, czy należy do Greenwoodów, czy do sąsiedniej posesji. - Chcę się pobawić klockami - słyszy nagle głos dziewczynki. - Mówisz do mnie? - Pewnie, że do ciebie. - Tylko, że ja chyba nie mam ochoty z tobą rozmawiać - odpowiada Laura. - Chcę się pobawić klockami - powtarza mała. Laura obojętnie przygląda się czterem postaciom na korcie - dwie są w krótkich spódniczkach, dwie w szortach. Tenis nigdy jej specjalnie nie pasjonował, zwłaszcza od czasu, gdy postanowiła całkowicie poświęcić się baletowi. Kiedy przed rokiem ona i rodzice musieli całkowicie zmienić styl życia i zrezygnować z wielu rzeczy, które wcześniej były dla nich powszednie, wcale nie żałowała, że nie będzie już grać w tenisa. Musisz ze mną rozmawiać - mówi Grace. - Tak? A to dlaczego? - Bo moja mama ci za to płaci. - Nie, Grace, twoja mama nie płaci mi za to, żebym rozmawiała z dziewczynką, która mnie obraża. - Laura pilnuje się, żeby na nią nie spojrzeć. - Chcę się pobawić klockami - upiera się mała. - Więc się pobaw.